Terminator Genisys – wydmuszka zagłady


Terminatot GenisysLubię serię wykreowaną przez Jamesa Camerona. Choć pierwszego Elektronicznego Mordercy, z racji wieku, nie miałem okazji zobaczyć w kinie, to już Dzień Sądu chłonąłem z opadniętą szczęką ze srebrnego ekranu. Seria stała się dla mnie kultowa na tyle, że poza filmami zbierałem jeszcze, w większości marne, komiksy. Dlatego też kolejne części oraz serial wchłonąłem na fali entuzjazmu – nie zgadzając się z krytykami. Nie powinien zatem nikogo dziwić fakt, że zbierałem wszystkie informacje na temat Terminator Genisys.

Od początku byłem nimi poważnie zaniepokojony. Pojawienie się w obsadzie Matta Smitha, którego znałem z serii Doctor Who i Emilli Clarke (aka Matki Smoków) spowodowało, że zacząłem kręcić nosem. Do tego obsadzenie w kultowej roli Kyle Reesa średniomobilnego kawałka drewna, jakim jest Jai Courtney wywołało dreszcze – pamiętałem jeszcze jego tragiczny występ w mogącej nie istnieć Szklanej Pułapce 5. Jedynym sensownym aktorem w tej wersji zapowiadał się Arnold Schwarzenegger. Moje obawy potwierdziły się całkowicie.

Terminator Genisys jest paskudnym żerowaniem na sentymencie starszych kinomanów. Pierwsza połowa, składająca się z odświeżonych i przerobionych scen z pierwszej części jest nawet ok, choć już próba ogarnięcia zmiennych linii czasu powoduje usmażenie neuronów. Całość ratuje Arnie, który doskonale bawi się rolą i widać, że sprawia mu to wielką frajdę. W drugiej części na uwagę zasługują jeszcze cudownie komiczne wstawki J. K. Simmonsa. Zaś obsadzenie Matta Smitha jest w moim odczuciu fatalne. Jego rolę mógłby równie dobrze przejąć pan Stefan spod budki z piwem. Ikoniczny aktor został sprowadzony do trzech nieczytelnych i banalnych scen. Emilia Clarke jest co najwyżej poprawna i w przeciwieństwie do Gry o Tron nie występuje bez ubrania. Jai Courtney z kolei po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem w udawaniu nieoheblowanej deski. Zaś Jason Clarke jest po prostu nijaki.

Najważniejszym zastrzeżeniem do nowej odsłony serii jest jednak brak jakiegokolwiek napięcia. Umówmy się, w pierwszej części Terminator to była maszyna, której człowiek się po prostu bał, a pokonanie go możliwe było tylko kosztem życia. Dwójka przyniosła nowy model maszyny zagłady, który był chyba jeszcze bardziej przerażający niż pierwszy. Do końca nie było wiadomo czy i jak uda się go pokonać. Nawet trójka miała w sobie duży ładunek emocjonalny, z kompletnie zaskakującym i odbierającym nadzieję zakończeniem. Czwórka to z kolei fantastyczny pokaz wojny z maszynami i świata po apokalipsie.

W każdym z tych filmów były jakieś sceny, które zapamięta się do końca życia. W jedynce wydłubywanie oka i atak na posterunek policji, w dwójce scena z różami, w trójce przebudzenie maszyn i genialne zakończenie, a w czwórce bombardowanie A10 i atak na bazę maszyn z początku. W Genisys brak jest czegoś takiego. Wojna przyszłości po raz pierwszy jest nijaka, z płaskimi efektami specjalnymi i maszynami, które budzą co najwyżej politowanie niż strach. Pościg z autobusem kończy się, zanim na dobrze zaczyna, a walka helikopterów jest tak sztuczna, że aż boli. Zabrakło nawet dobrego one-linera. Film jest pusty jak wydmuszka. Uważam, że wszyscy wyklinający na Terminator 3: Bunt Maszyn czy Terminator: Ocalenie powinni teraz się z tymi częściami przeprosić.

Nowy Terminator cierpi też na syndrom złego zwiastuna. Chodzi o przypadek, gdzie twórcy przygotowują zajawkę filmu, która ujawnia ¾ fabuły, w tym najważniejsze zwroty akcji. W rezultacie ktoś, kto oglądał trailer Terminator Genisys, ani razu nie zostanie zaskoczony. W zasadzie można zaryzykować stwierdzenie, że na zwiastunie można było tutaj poprzestać.

To jest film, który zatracił swój ponury charakter. Ze strachu przed maszynami nie zostało nic. Mamy, wypełniony niespecjalnie porywającymi scenami akcji, wakacyjny średniak. Nierówny jak drogi powiatowe i niewart zapamiętania. Oby kolejne części, to początek nowej trylogii, były lepsze.

Jonathan Strange & Mr Norrell


Mr Norrell

Mr Norrell

Pamiętam, że gdy Wydawnictwo Literackie przysłało mi ponad dekadę temu pierwszy tom książki Jonathan Strange & Pan Norrell autorstwa Susanny Clarke nie wiedziałem do końca co o niej sądzić. Wraz z kolejnymi stronami zatapiałem się mocniej w magicznym świecie tej niesamowitej powieści. Wielka Brytania czasów napoleońskich połączona z powrotem magii to była sprawdzona recepta na sukces. Kolejne dwa tomy tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z dziełem wybitnym. Nie byłem w tej opinii osamotniony. Wysyp nagród, które otrzymała książka mówi sam za siebie.

Dlatego z olbrzymim zainteresowaniem śledziłem doniesienia o planowanej ekranizacji. Odpowiada za nią BBC, co samo z siebie stanowi doskonałą rekomendację. Pierwsze zdjęcia z planu oraz zwiastun zapowiadały smakowite widowisko. I tak właśnie jest. Pierwszy odcinek siedmioczęściowej serii, zatytułowany The Friends of English Magic jest naprawdę fantastyczny. Dobór aktorów wydaje się idealny – wyobcowany Norrell i nadaktywny Strange jawią się jako postaci z krwi i kości. Wszystko okraszono przepięknymi dekoracjami i kostiumami z domieszką nienachalnych efektów specjalnych. Dorzućmy do tego ociekanie brytyjskością i otrzymujemy przepyszne danie dla koneserów.

Jonathan Strange & Mr Norrell to wyśmienity serial, a przynajmniej takim jawi się po pierwszym odcinku. A przecież historia dopiero się zaczyna, najsmakowitsze kąski jeszcze przed nami. Chyba pora przypomnieć sobie powieść. Albo w oryginale, albo w nowym przekładzie Wydawnictwa MAG. Zdecydowanie warto czytać i oglądać.

Wayward Pines


Wayward PinesO Wayward Pines usłyszałem w zasadzie przez przypadek. Tytuł mignął mi przy okazji rozmów o Twin Peaks, które atakowały ze wszystkich stron przy okazji powrotu, odwoływania powrotu i powrotu powrotu tego kultowego serialu. Dodatkowym atutem było nazwisko M. Night Shyamalan, którego cenię za Szósty Zmysł i Niezniszczalnego i jakby trochę mniej za późniejsze produkcje. Do tego na popkulturowych portalach pojawiały się entuzjastyczne recenzje, które spowodowały, że poświęciłem tej produkcji kawałek wieczoru.

Choć po pierwszym odcinku trudno wyrobić sobie opinię odnośnie całości fabuły, to muszę stwierdzić, że twórcom udało się zainteresować mnie na tyle, abym zasiadł przed telewizorem w kolejne dni. Chcę poznać dalsze przygody agenta secret service, który szuka zaginionych kolegów w tytułowym miasteczku. Tym co uderzyło mnie już na samym początku była atmosfera. Przyznam, że Twin Peaks oglądałem tylko raz, podczas pierwszej emisji tego serialu w rodzimej telewizji. Pamiętam z tych czasów sowy, które nie są tym czym się wydają, Laurę Palmer i w zasadzie tyle. No dobrze, to nie jest prawda, pamiętam jeszcze poczucie tajemnicy, obcowania z czymś niezbadanym, czymś co tak bardzo fascynowało mnie również w książkach Lovecrafta. Obietnica poznania wielkiego sekretu. To samo uczucie pojawiło się przy Wayward Pines. Towarzyszyło mi Praktycznie od pierwszej minuty. Poczułem się znów jak nastolatek – i za to twórcom z całego serca dziękuję.

Nagromadzenie pytań po pierwszym odcinku jest olbrzymie. Scenariusz, oparty na książce Chada Hodgea jest naprawdę intrygujący. Na tyle, że jeszcze tego samego wieczoru nabyłem drogą kupna jego książkę i rozpocząłem lekturę. Podobnie miałem z serialem i książką Pod kopułą autorstwa Stephena Kinga. Tam miałem do czynienia ze znanym pisarzem, Hodge to dla mnie biała karta, więc tym chętniej zagłębię się w kartach powieści. Mam nadzieję, że dalej będzie równie dobrze, a nawet lepiej.

Andrew Stevenson – Summer Light


summer_lightTo jeden z niewielu wpisów, które pasują do dwóch moich blogów. Książka Summer Light autorstwa Andrew Stevensona jest bowiem opowieścią o wędrówkach po Norwegii.

Czytaj więcej

PS4 kontra Xbox One


xboxoneGdyby jeszcze kilka lat temu ktoś powiedział mi, że zostanę wielkim zwolennikiem konsoli Sony, to bym mu nie uwierzył. Jednak po prezentacji zarówno Xbox One, jak i PS4 nie mam wątpliwości, który sprzęt wyląduje w końcu pod moim telewizorem.

Czytaj więcej